Błażej Ciarkowski "Łódź. Ziemia wymyślona"

O książce Błażeja Ciarkowskiego "Łódź. Ziemia wymyślona"

(W.A.B. 2024) usłyszałam jesienią, kiedy wyszła i była promowana. Trafiła na listę tytułów, które może bym i przeczytała, gdyby nie inne, które chcę przeczytać bardziej albo wręcz koniecznie. Moja fascynacja Łodzią bierze się oczywiście z "Ziemi obiecanej" Reymonta, a pewnie jeszcze bardziej z jej filmowej wersji nakręconej przez Andrzeja Wajdę. Powieść czytałam dwa razy, oj jak mi się chce sięgnąć po nią po raz trzeci, nie zliczę, ile razy widziałam kinową wersję filmu, a serialową przynajmniej dwa. Byłam w Łodzi raz, tylko kilka godzin, i odtąd miałam ochotę wybrać się tam na jakiś, najlepiej wydłużony, weekend, ale jakoś się nie składało, zawsze wybierałam coś innego. No ale tym razem postanowiłam wreszcie zrealizować swój zamiar i spędzić w Łodzi majówkę. Tak więc książka Błażeja Ciarkowskiego spadła mi jak z nieba - postanowiłam przeczytać ją przed wyjazdem, a do Łodzi zabrać ze sobą "Hotel Savoy" Josepha Rotha, która to powieść kurzy się na mojej półce nie wiem od ilu już lat. Najchętniej wzięłabym "Braci Aszkenazy" Izraela Joszuy Singera, ale jest za gruba, a ebooka brak.

Teraz wypada skreślić parę zdań o autorze. Na szczęście nie jest to taki przypadek, którego nie lubię - wydawnictwo zleca reporterce lub reporterowi napisanie książki o mieście, a ona czy on wpada tam na jakiś czas, zbiera materiał i pisze. Nie, Błażej Ciarkowski w Łodzi się urodził, mieszka i pracuje na jednej z uczelni. Jest architektem i ma na swoim koncie kilka książek o tematyce architektonicznej poświęconych swojemu miastu, które go fascynuje, ale na które nie patrzy bezkrytycznie. Być może są to pozycje bardziej naukowe, tego nie wiem. Ta na pewno jest przeznaczona dla szerokiego kręgu odbiorczyń i odbiorców. 

Przeczytałam "Łódź. Ziemię wymyśloną" szybko, z dużym zainteresowaniem i na pewno dzięki niej moja wizyta w Łodzi będzie bardziej świadoma. Dołożyłam sobie do tego, co chciałabym w mieście zobaczyć, przynajmniej ze dwa punkty. (Teraz, kiedy szlifuję tę notkę, już dawno z Łodzi wróciłam, pobyt był bardzo udany, a w wędrówkach po mieście towarzyszyły mi echa tej książki.)

Bardzo ciekawa jest sama koncepcja. "Łódź. Ziemia wymyślona" składa się z kilku rozdziałów, z których każdy poświęcony został jakiemuś rejonowi miasta. Pierwszy poświęcony jest okolicom dworca Łódź Fabryczna, ostatni Polesiu. Mamy więc miejsce, od którego kiedyś zaczynało się wizytę w Łodzi, jeśli przyjeżdżało się koleją, potem obszary reprezentacyjne takie jak Piotrkowska czy dzisiejsza Kościuszki, a niegdyś Spacerowa - dziś po dawnym blasku ulicy Kościuszki nie nic zostało - a wreszcie tereny bardziej peryferyjne jak Bałuty czy Polesie, kiedyś wsie, zamieszkiwane przez robotników i wszelkiej maści biedotę oraz szemrane towarzystwo. Każdy rozdział ma taką samą konstrukcję - to wizyta w tym miejscu w wybranych momentach przeszłości, która kończy się już w XXI wieku. Mamy więc jakiś moment, albo nawet dwa, z czasów, kiedy Łódź była częścią imperium rosyjskiego, potem coś z dwudziestolecia międzywojennego, z PRL-u, aby dojść do czasów transformacji i zakończyć, jak wspominałam, w XXI wieku. 

Ale jedna data jest wspólna dla każdego rozdziału - ta pierwsza. To rok 1896, kiedy do miasta przyjeżdża na prawie rok ... Władysław Reymont, aby ... zbierać materiały do swojej wielkiej łódzkiej powieści, na którą właśnie podpisał umowę z wydawcą! Tak! Pisarz pojawia się w książce jako R., ale wiadomo przecież, o kogo chodzi. Muszę przyznać, że nie miałam pojęcia, że w taki sposób narodziła się "Ziemia obiecana", nie wiedziałam też, że Reymont Łodzi nie polubił, a im dłużej w niej siedział, tym bardziej chciał z niej uciekać. Za dnia spacerował po mieście, ale najchętniej przesiadywał w kawiarniach i obserwował oraz podsłuchiwał rozmowy toczące się przy sąsiednich stolikach, nocami pisał, co drażniło gospodarza, w którego mieszkaniu się zatrzymał. No cóż, wydawnictwo nie potraktowało pisarza po królewsku, nie wynajęło mu lokum, najpierw waletował w łódzkim oddziale wydawnictwa, a potem pomieszkiwał u znajomych wydawcy lub swoich. Tak narodziła się powieść.

Pozostałe daty też oczywiście nie zostały wybrane przypadkowo - to czas, kiedy coś się w mieście dzieje - na przykład burzliwy okres rewolucji 1905 roku albo budowa w drugiej połowie lat dwudziestych zeszłego wieku nowego łódzkiego modernistycznego osiedla Montwiłła-Mireckiego na Polesiu, w którym mieli zamieszkać robotnicy, ale czynsze okazały się dla nich za wysokie, więc ostatecznie przystań znaleźli tam artyści czy naukowcy, między innymi Władysław Strzemiński i Katarzyna Kobro. (Właśnie to osiedle jest jednym z tych miejsc, które po przeczytaniu książki trafiły na moją listę tego, co chcę w Łodzi zobaczyć. Udało się.) Są to wydarzenia bardzo różnego kalibru - często związane z rozbudową miasta, jego modernizacją, innym razem artystyczne, na przykład kręcenie najpierw "Ziemi obiecanej", a potem ostatniego filmu Wajdy, "Powidoków" poświęconych Władysławowi Strzemińskiemu, ale już nie jego żonie Katarzynie Kobro, która z filmu została wygumkowana, bo zburzyłaby idealny obraz artysty. Autor nie omieszkał tego zauważyć. A czasem bardziej sensacyjne - proces gangstera Ślepego Maksa, który, jak głosiła miejska legenda, okradał bogatych, aby dawać biednym, albo, swego czasu słynna, wypowiedź Bogusława Lindy grającego Władysława Strzemińskiego, że Łódź to miasto meneli.

Ale oprócz wydarzeń związanych z historią miasta, koncepcji jego modernizacji, udanych lub nieudanych, zrealizowanych lub niezrealizowanych, przez całą książkę przewijają się ludzie. To bardzo często architekci, Ignacy (Izaak) Gutman, Hilary Majewski czy Krystyna i Stefan Krygierowie, rodzina fabrykantów Poznańskich, dziennikarz Bolesław Lesman, adwokat Piotr Kon czy fabrykant Oskar Kon (zbieżność nazwisk przypadkowa), pierwszy w wolnej Polsce prezydent Łodzi, dawniej działacz PPS-u, robotnik, rewolucjonista, Aleksy Rżewski i wielu, wielu innych zapisanych na kartach historii. Pojawiają się też niczym niewyróżniający się mieszkańcy, normalsi, po których gdzieś pozostał jakiś ślad. Są wśród nich Polacy, Rosjanie, Niemcy i bardzo wielu Żydów, bo przecież oni i ich tragiczna historia odcisnęła się na historii miasta. Ci najważniejsi wracają w różnych rozdziałach, w różnych momentach swojego życia, a my dowiadujemy się o nich coraz więcej, chociaż nigdy nie jest to pełny życiorys. I tu muszę zwrócić uwagę na to, czego mi brakowało - indeksu postaci, aby łatwo można było wrócić do miejsca, w którym jakaś postać już się na kartach książki pojawiła.

A dlaczego Łódź to zdaniem autora ziemia wymyślona? Bo powstawała chaotycznie wymyślana przez łódzkich fabrykantów, ściągających za pracą robotników, biedaków, ludzi marzących o tym, aby tu się dorobić. Bo ma wiele oblicz, była miastem wielokulturowym, polskim Manchesterem, ziemią obiecaną, miała być powojenną stolicą Polski, a wreszcie miastem kreatywnym przyciągającym ludzi jakąś architektoniczną ikoną na miarę na przykład Muzeum Guggenheima w Bilbao. Ale także dlatego, że stale była i jest wymyślana na nowo - przekształcana, modernizowana, planowana. Piszę planowana, bo wiele z tych planów, także współcześnie, powstało tylko w głowach ich twórców, czasem już nawet na papierze, ale nie zostało zrealizowanych do końca albo, gorzej, zrealizowano je tylko częściowo.

Błażej Ciarkowski swoje miasto kocha, ale potrafi patrzeć na nie krytycznie - na brak spójnej koncepcji, na księżycowe pomysły, które będą dobre dla turystów, ale nie dla zwykłych mieszkańców, którzy marzą o choćby spłachetku zieleni, a nie o architektonicznej ikonie, na rewitalizację przeprowadzaną powierzchownie, byle jak albo tylko w połowie. A jednocześnie zachwyca się tym, co niekoniecznie oczywiste nie tylko dla turystów, ale często także dla mieszkańców. Tym, co zwyczajne, codzienne, pokryte liszajem czasu i brudu, często w powszechnym odczuciu szpetne. Sprawia, że czasem się tej Łodzi boję, a czasem coś mnie do niej ciągnie. Jak będzie, zobaczymy. (Nie było czego się bać. Łódź mnie zafascynowała.)

Na pewno nie jest to książka na miarę "Gdyni obiecanej" Grzegorza Piątka, ale przecież bardzo ciekawa. Nie dostajemy napisanej po bożemu historii miasta, ale rodzaj puzzli z jej przeszłości i współczesności oraz bardzo osobiste spojrzenie na Łódź. 

Gabriel García Márquez "Miłość w czasach zarazy"

Od kilku lat literatura latynoamerykańska pozostaje w kręgu moich

zainteresowań. Pilnie śledzę nowości, wiele z nich kupuję i czytam, czemu co jakiś czas daję świadectwo tutaj. Z klasyką gorzej - właściwie znam tylko nieodżałowanego Mario Vargasa Llosę, którego wielbię od dawna i co jakiś czas sięgam po coś, czego jeszcze nie znam. Właśnie czeka na mnie "Zielony dom" wypożyczony z biblioteki. Kilka innych pozycji z latynoamerykańskiej klasyki umieściłam na liście do wypożyczenia. Od kilku miesięcy brak jednego nazwiska  zaczęłam odczuwać szczególnie - to Gabriel García Márquez. Dlaczego? Dobrze, napiszę to - latem byłam w Kolumbii i aż się sama sobie dziwię, że w tę podróż nie wzięłam sobie żadnej z książek pisarza. Zawsze, kiedy gdzieś wyjeżdżam, a bez czytnika nie ruszam się nigdzie, staram się czytać literaturę kraju, w którym jestem. Jeśli się nie da, to przynajmniej z regionu. Podróżując po Kolumbii, czytałam Claudię Piñeiro, "Czas much" i "Katedry", zamiast sięgnąć po wybór, który sam się narzucał, czyli coś Gabriela Garcíi Márqueza. Dlaczego? Bo kiedyś, dawno temu, odpadłam od "Stu lat samotności"! Tak, tak! No ale kiedy w Cartagenie odwiedziłam grób pisarza znajdujący się na tamtejszym uniwersytecie i zobaczyłam, oczywiście tylko z zewnątrz, jego dom i podekscytowana obfotografowałam to wszystko, pomyślałam, że po powrocie muszę wrócić do najbardziej znanego kolumbijskiego autora. Bałam się jednak sięgać po "Sto lat samotności", obiecuję, kiedyś spróbuję jeszcze raz, więc na początek wybrałam sobie dwie inne bardzo znane książki "Kronikę zapowiedzianej śmierci" i właśnie "Miłość w czasach zarazy" (Muza 2017; przełożył Carlos Marrodán Casas).

To opowieść o niespełnionej miłości, która po kilkudziesięciu latach znajduje wreszcie swoje spełnienie. Tu niczego nie zdradzam, bo po pierwsze taką informację znaleźć można w opisie wydawcy, a po drugie to przecież klasyka literatury. 

Młodziutka Fermina Daza, córka bogatego, acz szemranego, kupca, zakochuje się z wzajemnością w starszym od niej o kilka lat bękarcie i niespełnionym poecie, Florentino Arizie, synu kutej na cztery nogi właścicielki sklepu. To miłość romantyczna, wyrażająca się w listach, spojrzeniach, pieśniach śpiewanych pod domem ukochanej. Miłość, która przetrwała próbę zgotowaną Ferminie przez ojca nieakceptującego jej wybranka, ale która potem rozprysła się nagle i nieoczekiwanie. Ona wyszła za mąż z rozsądku za bogatego lekarza, reprezentanta znanego, starego miejscowego rodu, można powiedzieć, arystokratycznego. Tym samym spełniła marzenia swojego ojca, który miał pieniądze, ale nie miał wielkiego szacunku, bo nie wywodził się z tych dobrze urodzonych, a do wszystkiego doszedł własną pracą i sprytem, zapominając o uczciwości, jak się później okazało. To rozwarstwienie społeczne niezwiązane z pieniędzmi, a właśnie z dobrym urodzeniem, znajduje odbicie w literaturze latynoamerykańskiej. Tu przychodzi mi na myśl niedawno przeczytana powieść kolumbijskiej pisarki, Laury Restrepo, "Delirio". Tymczasem Florentino Ariza pozostał wierny swojej ukochanej. Wierny w sferze uczuciowej, bo nie w fizycznej. Rozpisana na kilkadziesiąt lat życia historia bohaterów to opowieść, niechronologiczna, o ich równoległych losach - od spotkania po spełnienie, kiedy są już ludźmi starymi. Tyle krótkiego wprowadzenia, a teraz kilka refleksji.

Zaczęło się dobrze, a może nawet bardzo dobrze, a potem było różnie. Jednym słowem uczucia mam mocno mieszane i Gabriel  García Márquez na pewno nie zajmie w moim czytelniczym sercu takiego miejsca jak Mario Vargas Llosa. 

Na początek o tym, co mnie zniechęciło. Po pierwsze nie poruszyła mnie historia miłosna, a przecież powinna. O nieszczęśliwym, niespełnionym uczuciu Florentino Ariza, który spotykając się z innymi kobietami, pozostał uczuciowo wierny Ferminie Diazie, czytałam bez emocji. Nie poczułam wzruszenia, kiedy w końcu po kilkudziesięciu latach ich miłość się spełnia. Po drugie po jakimś czasie powieść zaczęła mnie zwyczajnie nużyć. Coraz trudniej brnęło mi się przez kolejne erotyczne podboje Florentino Arizy, który kochając Ferminę, stale znajdował sobie nowe kochanki. W pewnym momencie te szczegółowe opowieści o tych kobietach, ich domach, spotkaniach po prostu nudziły. I być może już te dwa powody powinny całkowicie zdyskredytować tę powieść w moich oczach - przecież nie ma nic gorszego od książki nudnej, bo monotonnej, i po prostu letniej, takiej, co to ani grzeje, ani ziębi. Ale ...

Ale po pierwsze były jednak obszerne fragmenty, których czytanie sprawiało mi po prostu przyjemność, były też tematy, które mnie zainteresowały. A po drugie "Miłość w czasach zarazy" ma dla mnie wartość dodaną, bo, jak wspominałam na początku, w Kolumbii byłam. Dlatego czytając opisy miasta nad Morzem Karaibskim, w którym rozgrywa się akcja powieści, miałam pod powiekami obrazy pięknej Cartageny. Wracały do mnie wspomnienia i wrażenia. Czy to tam mieszkają bohaterki i bohaterowie powieści? Długo myślałam, że tak, bo to najważniejsze miasto portowe w tym rejonie, bo mieszkał tam autor, bo wreszcie w pewnym momencie pojawia się nazwa dzielnicy Getsemani, niegdyś ubogiej, dziś trochę artystycznej i bardzo turystycznej. Ale kiedy Fermina i jej mąż odbywają pierwszy lot balonem, widzą z góry opuszczoną przez mieszkańców z powodu zarazy i popadającą w ruinę Cartagenę. Wobec tego najprawdopodobniej miasto, w którym rozgrywa się większość wydarzeń, to jakieś miejsce wyobrażone wzorowane na miastach z karaibskiego wybrzeża Kolumbii. Podobną przyjemność sprawiały mi opisy kolumbijskiej przyrody - gór porośniętych selwą, przez które podróżuje Fermina ze swoim ojcem, kiedy ten wywozi ją z miasta, aby zapomniała o swym ukochanym, małych miasteczek, w których mieszkają ich krewni i gdzie na kilka lat zatrzyma się bohaterka, wreszcie rzeki Magdaleny, którą najpierw żegluje porzucony Florentino, a potem, po kilkudziesięciu latach, odbywają swoją miłosną podróż kochankowie, którzy wreszcie się zeszli. Czytając te opisy, miałam pod powiekami obrazy przepięknych kolumbijskich krajobrazów i bujnej, cudownej roślinności.

Na koniec wspomnę o trzech zagadnieniach, na które zwróciłam uwagę, bo mnie zainteresowały albo poruszyły. Jednym z nich jest opozycja miłość-małżeństwo mocno romantyczna, a przywołując tu słowo romantyczna, mam na myśli nie jego potoczne znaczenie, a epokę. Bo w tej powieści małżeństwo, nawet szczęśliwe, nie ma nic wspólnego z miłością. W końcu zawsze grzęźnie w codzienności, a kobieta, nawet bogata, staje się luksusową służącą i żyje życiem męża, w jego cieniu, będąc jego ozdobą i trofeum. A na dowód kilka cytatów.

Życie takie już było. Miłość, o ile istniała, była czymś zupełnie innym: innym życiem. 

Prawdą jest, że zamiary Juvenala Urbino nigdy nie były prezentowane w kategoriach miłosnych, i było rzeczą co najmniej dziwną, że tak zaangażowany katolik jak on ofiarowywał jej jedynie dobra doczesne: bezpieczeństwo, porządek, szczęście, liczby proste, które raz zsumowane mogły zapewne wydawać się miłością: prawie miłością. Ale nie były nią i wątpliwości te powiększały jej [Ferminy] zakłopotanie, bo sama nie była przekonana, że miłość jest rzeczywiście czymś najbardziej jej potrzebnym do życia. 

Zawsze czuła, że żyje życiem pożyczonym jej przez męża: absolutna władczyni rozległego imperium szczęścia wzniesionego przez niego i tylko dla niego. 

Nie winiła go [męża] za to, winiła życie. Ale on nieodwołalnie grał w życiu główną rolę.

Był mężem doskonałym: nigdy nie podniósł niczego z podłogi, nie gasił światła, nie zamykał drzwi. Kiedy spostrzegał w ciemnościach brak guzika przy garderobie, słyszała, jak mówił: "Człowiek powinien mieć dwie żony, jedną do miłości, a drugą do przyszywania guzików".

Druga sprawa, która mnie zainteresowała i nieco zdziwiła, bo w jakimś sensie wydaje się bardzo współczesna, bo feministyczna, to wielość bohaterek, które albo wyzwoliwszy się od męża, bo owdowiały, albo nigdy za mąż nie wyszły, czują się wolne i żyją tak, jak mają na to ochotę, czerpiąc radość ze swojej cielesności. Przyznam, że w kontekście latynoskiego maczyzmu tym bardziej mnie to zaskoczyło.

Początkowo, niczym pasożyty, żyły cieniami opustoszałych domostw, stając się zauszniczkami swych służących, kochankami swych poduszek, nie mając nic do roboty po tylu latach jałowej niewoli. (...) Ale podczas celebrowania tych mszy samotności nabierały przekonania, że ponownie są paniami swojej woli (...) Za to w kojącym rozleniwieniu samotności wdowy odkrywały, iż zachowanie uczciwości w życiu zależy wyłącznie od ciała, gdy jada się tylko wtedy, kiedy jest się głodną, kocha się bez kłamstw (...), a ciało nasyca się wreszcie, śniąc swoje własne sny (...)  

Chciała ponownie być wyłącznie sobą, odzyskać wszystko, z czego musiała rezygnować przez pół wieku pańszczyzny, która uczyniwszy ją szczęśliwą, bez wątpienia ograbiła ją zarazem, jak się okazało po śmierci męża, z najdrobniejszych śladów własnej tożsamości. 

Tyle lat minęło, od kiedy zostały napisane te słowa, a wciąż bywają bardzo aktualne. 

I wreszcie ostania sprawa, która mnie poruszyła, to końcowe partie powieści, kiedy po kilkudziesięciu latach spełnia się miłość Ferminy i Florentina, a oni są już ludźmi po siedemdziesiątce. Oboje zdają sobie sprawę z niedoskonałości swoich ciał, pisarz niczego tu nie idealizuje, a jednak powoli, na przekór niedoskonałej, starczej fizyczności zbliżają się do siebie. Ludzkie to i piękne.

Mimo wątpliwości to nie koniec mojego spotkania z twórczością Gabriela Garcíi Márqueza.  

Dorota Masłowska "Magiczna rana"

Jakiś czas temu dzieliłam się tu refleksjami na temat "Innych ludzi" Doroty Masłowskiej.

.Była to jej pierwsza książką, którą przeczytałam, ale pisałam wtedy o tym, że jej twórczość znam z adaptacji filmowych i teatralnych, a bezpośrednim powodem do sięgnięcia po tamtą powieść była premiera najnowszej książki pisarki, "Magicznej rany" (Karakter 2024). Szumu wokół tego tytułu było bardzo dużo, przyczynił się do tego także transfer z Wydawnictwa Literackiego do Karakteru. Recenzje w większości znakomite, pisano wręcz o przełomie w jej twórczości. Postanowiłam wówczas nadrobić tę literacką zaległość i sięgnąć po "Magiczną ranę", ale wcześniej przeczytać poprzednie książki Doroty Masłowskiej. Skończyło się na razie tylko na przywołanych tu "Innych ludziach". Cóż, najwyraźniej mój odbiór tej pozycji nie był na tyle gorący, aby przedłożyć "Pawia królowej" i "Wojnę polsko-ruską pod flagą biało-czerwoną", bo taki był plan, nad inne tytuły, które w międzyczasie przeczytałam. Mam wrażenie, że niektóre książki należy czytać wtedy, kiedy wychodzą, bo z czasem ich świeżość blaknie. Dla mnie takim przypadkiem jest właśnie twórczość Doroty Masłowskiej - odkrywczy język zdążył się już opatrzyć, a tematy? Podobne - chłostanie rozmaitej maści nowobogackich, ćwierćinteligentów i tych, którzy chcieliby do nich doskoczyć,  wreszcie spryciarzy i cwaniaczków. A wszyscy zapatrzeni są w jakieś niedościgłe wzory podsuwane przez kolorowe pisma, media społecznościowe, influencerów i kogo tam jeszcze.

A jak jest z "Magiczną raną"? Cóż, nie mogę powiedzieć, aby mnie porwała i zrobiła jakieś większe wrażenie. Przeczytałam ją bez przykrości, ale też bez emocji. Nie wiem, czy zostanie ze mną na dłużej. Zacznę od tego, że książka określana jest przez wydawcę mianej trashowej powieści. I już tu rodzą się moje wątpliwości. Po pierwsze, czy to rzeczywiście jest powieść? Dla mnie jednak zbiór opowiadań. To, że początek i koniec tworzą klamrę, bo oglądamy te same zdarzenia z punktu widzenia innych postaci, a dodatkowo odnajdujemy w nich bohaterkę i bohatera dwóch innych opowiadań, to jednak za mało, aby mówić o powieści. 

Znacznie jednak ciekawsze jest użyte przez wydawcę słowo trashowy. Zadałam sobie trud, aby sprawdzić, co ono właściwie oznacza. W Słowniku Języka Polskiego PWN trashowy odnosi się jednoznacznie do muzyki heavymetalowej, bo trash jest odmianą tego gatunku. Odniesień literackich brak. Brnęłam więc dalej i pytałam o powieść i literaturę trashową. Co mi wyskoczyło? Głównie fragment wspomnianej noty od wydawcy. A więc kręcimy się w kółko. Na pomoc przyszła zawodna/niezawodna AI, która czasem pojawia się na pierwszym miejscu, kiedy wpisujemy coś do  wyszukiwarki. Odpowiedzi udzieliła trzech różnych w zależności od tego, jakie pytanie zadałam. Dowiedziałam się, że to utwór, który jest masowy, trywialny lub podejmuje tematykę popularną. Dalej następują odniesienia do literatury wagonowej, groszowej, brukowej. Oj, chyba jednak nie to miał na myśli wydawca. Drugie objaśnienie wydaje się bardziej trafne - ma oznaczać utwory, które w zabawny i poważny sposób przedstawiają współczesną rzeczywistość. Najbliżej książki Masłowskiej jest objaśnienie trzecie - chodzi o powieść podejmującą tematykę popularną poprzez wykorzystanie popkulturowych schematów i językowych klisz. Po tych wszystkich wyjaśnieniach AI podsuwa już wprost "Magiczną ranę", a ściślej rzecz biorąc, cytaty z owej notki wydawcy i z jakichś recenzji. A więc dalej kręcimy się wokół własnego ogona. Wygląda więc na to, że to dział marketingu czy promocji ukuł tę zbitkę, a teraz wszyscy powtarzają ją jak za panią matką. Chyba, że o czymś nie wiem. Dlaczego jednak w trakcie moich poszukiwań nie wyskoczyło mi żadne poważne literaturoznawcze źródło odnoszące się do tego terminu? Ale dość już o tym. 

Dalej jednak będę się czepiała notki od wydawcy, który zapewnia, że książka Masłowskiej jest obłąkańczo zabawna i jednocześnie poważna. Przyznam, że ja nic obłąkańczo zabawnego w niej nie znalazłam. Może dlatego, że już nie raz śmiałam się, słuchając tekstów pisarki, które płynęły do  mnie z ekranu lub z desek sceny. Już mi się ten humor przejadł, jeśli w ogóle był. A o czym jest "Magiczna rana"? O tym, co zwykle. Zacytuję wydawcę:  

Przez karty książki przewijają się osobliwe, choć jakby skądś nam znane postaci: kobiety w rozsypce i bywalcy siłki, wystylizowani mieszczanie i świadome swoich praw małolaty. Widzimy je w najróżniejszych miejscach – w ekskluzywnych mieszkaniach, na wege weselu, w craftowej piekarni i przeznaczonym do rozbiórki hotelu. Postaci te napędzane są przez rozmaite fantazmaty, mniej lub bardziej wygórowane aspiracje i niemożliwe do zaspokojenia pragnienia. Autorka w niepodrabialny i sobie tylko właściwy sposób tropi popkulturowe schematy i językowe klisze tworzące ich sztucznie wygenerowany świat.

No tak, ale to już było. Było też to, że bohaterowie tych opowiadań są w gruncie rzeczy bardzo samotni, nie potrafią się ze sobą komunikować i żyją w egzystencjalnej pustce.

Na czym więc w takim razie polega przełomowość tej książki w twórczości Masłowskiej? To nowe rozdanie w jej literackim uniwersum? Może na tym, że, o paradoksie, język jest spokojniejszy, bardziej uładzony, a znane z jej utworów charakterystyczne frazy czerpiące z języka ulicy pojawiają się tylko od czasu do czasu. Albo na tym, że znajdziemy tu wątki apokaliptyczne i elementy fantastyczne. Niektórzy bohaterowie trafiają do jakiegoś alternatywnego świata albo po tragicznej śmierci, albo uciekając od pustki i samotności. Może tu znajdą ukojenie i ratunek?  

Z dwóch poznanych książek Doroty Masłowskiej zdecydowanie wolę i wyżej oceniam "Innych ludzi". Może dlatego, że czytając ich, cały czas byłam pod wrażeniem ekranizacji. Tamta książka działała na mnie przygnębiającą atmosferą, obok tej przechodzę obojętnie.

Ewa Mańkowska "Hanna i Dorota"

Na książkę Ewy Mańkowskiej "Hanna i Dorota" (EMG 2024)

ostrzyłam sobie zęby, odkąd wysłuchałam kilku rozmów z autorką. To jej pierwsza książka, a zrodzona została z odkrycia rodzinnej przeszłości i z gniewu. Zanim przejdę do książki i do rozwikłania zagadki z poprzedniego zdania, kilka słów o Ewie Mańkowskiej. Jest malarką i redaktorką w wydawnictwie EMG oraz współorganizatorką dwóch wrocławskich festiwali - Międzynarodowego Festiwalu Kryminału i Bruno Schulz. Festiwal.

Zacznę od łyżki, a może nawet łychy, dziegciu - czytanie tej książki dla wielu osób może być swoistą drogą przez mękę, są pewnie i tacy, którzy będą zmuszeni przerwać lekturę. I nie, nie chodzi o treść, nie chodzi też o wojnę, która odgrywa niebagatelną rolę w tej historii, chodzi o coś tak prozaicznego jak ... druk. Otóż nie przypominam sobie, abym spotkała się z tak małą czcionką! Osoby starsze czy słabiej widzące, a nawet takie jak ja, które do czytania używają okularów, będą miały problem. Muszę przyznać, że bardzo mnie to zbulwersowało - no bo pamięta się już o osobach na wózkach, poruszajacych się o kulach, widać powszechne starania, aby robić wszystko, żeby miasto było dla nich dostępne, a nikt nie myśli o tym, aby książka była dostępna dla każdego. Jestem przekonana, że są tacy, którzy nie będą w stanie przeczytać "Hanny i Doroty". Domyślam się, że chodzi o koszty - książka jest gruba (400 stron bez bibliografii), więc wydrukowana przyzwoitą czcionką byłaby jeszcze grubsza, a więc droższa. No ale dlaczego nie ma ebooka?! To też nie rozwiązałoby problemu do końca, nie wszyscy lubią czytniki, ale na pewno poszerzyłoby krąg odbiorców, byłoby alternatywą. Piszę o tym, bo ta kwestia wydaje mi się zupełnie niedostrzegana. 

No a teraz czas przejść do książki, która okazała się tak ciekawa, że mimo objętości i tej nieszczęsnej czcionki przeczytałam ją w tydzień. Kim są kobiety, których imiona pojawiają się w tytule? Pierwsza, Hanna, jest na pewno szerzej znana - to malarka Hanna Rudzka-Cybisowa. O drugiej, Dorocie, nie słyszałam nigdy wcześniej - to też malarka Dorota Seydenman, z domu Berlinerblau, polska Żydówka pochodząca z bardzo bogatej rodziny przemysłowców. Nic zresztą dziwnego, że nie miałam o jej istnieniu pojęcia, skoro Ewa Mańkowska, która jest jej krewną, też niewiele o niej wiedziała. Pojawiała się we wspomnieniach jej ojca, którego ciotką była, tak jak i inne kobiety-malarki z tej rodziny. I to z gniewu i zdziwienia, że została zapomniana i niemal całkowicie wymazana z historii sztuki i ze wspomnień nawet tych, z którymi była blisko, wzięła się ta książka. 

Autorka nazywa ją biografią dwóch przyjaciółek, Hanny Rudzkiej-Cybisowej i Doroty Seydenman, ale tak naprawdę jest to opowieść o całej grupie kapistów i o ludziach, którzy jakoś byli z nimi powiązani, między innymi o rozległej rodzinie Doroty. Tu koniecznie muszę wyjaśnić, kim byli kapiści, bo i ja, chociaż uwielbiam odwiedzać galerie malarstwa, jeszcze jakiś czas temu niewielkie miałam o nich pojęcie - znałam ten termin, wiedziałam, że to jacyś malarze, ale nic poza tym. Książka, chyba przez przypadek, bo pracę nad nią wydłużyła pandemia, wstrzeliła się w stulecie kapistów. Z tej okazji w moim mieście otwarto niewielką wystawę ich obrazów, a w Warszawie drugą. Niestety o tej ostatniej dowiedziałam się zbyt późno, aby na nią pojechać. Otóż była to grupa młodych studentów krakowskiej ASP, którzy zaczęli studia na tej uczelni w latach dwudziestych zeszłego wieku, różnej narodowości i o różnym statusie społecznym i majątkowym. Byli wśród nich Żydzi, jeden Ukrainiec, Polak urodzony w Petersburgu, który dzieciństwo spędził w Gruzji, Niemiec, który wybrał sobie polskość, no i oczywiście Polacy. Większość biedna, nieliczni zamożni, jeden arystokrata, ale bez pieniędzy. Oczywiście głównie mężczyźni i trzy kobiety. Wszyscy trafili do pracowni przybyłego z Paryża Józefa Pankiewicza, który stał się na pewien czas ich guru. Zafascynował ich kolor, który stał się w ich malarstwie najważniejszy. To pod wpływem Pankiewicza postanowili na jakiś czas wyjechać do Paryża, aby tam zetknąć się ze światową sztuką. Aby zrealizować ten zamiar, zaczęli zbierać pieniądze, które pozwoliłyby się im utrzymać przez jakiś czas we Francji. Kwestowali, urządzali bale, dopięli swego. Zostali w Paryżu przez dziesięć lat, oczywiście nie wszyscy, czasem z przerwami. Skąd nazwa kapiści? Od skrótu kp, czyli komitetu paryskiego, który zawiązali, aby zorganizować wyjazd. Dziś najbardziej rozpoznawalnymi z tej grupy są przede wszystkim Józef Czapski, potem Hanna Rudzka-Cybisowa i Jan Cybis. Autorka upomina się nie tylko o pamięć o swojej krewnej, ale także o Zygmunta Waliszewskiego czy Seweryna Boraczoka. Wiele ich obrazów, czasem większość, unicestwiła wojna. I ten problem został w książce bardzo mocno podkreślony. Niby się o tym wie, ale jednak fragmenty opowiadające o mechanizmie strat były jednymi z mocniejszych.

Zniknęły tysiące dzieł innych artystów niebędących bohaterami tej opowieści. Niektórym wydaje się, że artysta żyje dłużej niż inni, bo zostają jego prace. To piękne i idealistyczne stwierdzenie. Obrazy zostają albo nie. Wojny, pożary, szabrownicy, wilgoć piwnic czy dziurawe dachy niechroniące już strychów przed deszczem, który kapie na porzucone płótna, fatalne zbiegi okoliczności - wszystko to powoduje, że także dzieła sztuki mogą przepaść bezpowrotnie.

"Hanna i Dorota" to taki rodzaj książki, która pochłania całkowicie, sprawia, że się nią żyje, że się przenosi w świat jej bohaterów, a prawdziwe życie staje się tylko, niepotrzebnym, przerywnikiem. Co najbardziej zwróciło moją uwagę? Fascynująca jest opowieść o paryskim życiu kapistów, którzy musieli się mierzyć z różnymi przeciwnościami losu, z brakiem pieniędzy, z artystycznymi porażkami, a jednocześnie uwielbiali to miasto, jego artystyczną atmosferę, twórczy ferment, no i prowadzili bujne życie towarzyskie. To czas trudny, ale z drugiej strony beztroski i wspaniały. Cybisowie po powrocie do kraju wracali jeszcze do Paryża, bo tak tęsknili za jego artystyczną atmosferą. Ponieważ wiadomo, jak potoczyła się historia, tym bardziej czytając tę książkę, miałam poczucie jakiejś chwilowości, czasu darowanego, szczególnie w wypadku Doroty Seydenman, której koniec będzie tragiczny. 

Niezwykle ciekawe jest odkrywanie przez autorkę jej osoby. Są okresy w jej życiu, o których niewiele wiadomo, kopalnią wiadomości okazała się odkryta w archiwach korespondencja przyjaciółek, Hanny i Doroty. Autorka przywraca pamięć o swojej krewnej, oddaje jej sprawiedliwość, podkreśla jej bezinteresowne zasługi dla całej grupy kapistów. Ponieważ wywodziła się z bogatej rodziny, często pomagała im finansowo albo wprost, albo szukając kupców na ich obrazy. Z pamięci historii sztuki jej zasługi zostały wymazane niemal zupełnie. To Józef Czapski w swoich pismach przypisuje sobie wyłączną pomoc przyjaciołom, którą zawdzięczali nie tyle jego pieniądzom, bo ich nie miał, ale towarzyskim koneksjom. To prawda, ale nie był jedyny, a o tym, co robiła Dorota, nie wspomina. 

Ani słowa o Dosi w rozchwytywanej książce Józia  zatytułowanej "Patrząc", nasyconej wspomnieniami o kapistach, Paryżu i przyjaciołach, ilustrowanej reprodukcjami ich obrazów. Dosia została wymieniona jedynie w przypisie wyliczającym uczniów Pankiewicza, którzy wyjechali do Francji.  

Nie wspominali o niej także niemal wszyscy pozostali z tej grupy. Autorka nie przypisuje im złej woli, raczej składa wszystko na karb traumatycznych wojennych przeżyć, które spowodowały chęć odcięcia się od wspomnień, nierozgrzebywania ran. 

Chociaż sporo wiem o antysemityzmie w międzywojennej Polsce, to przykłady, które przytacza w książce Ewa Mańkowska  wstrząsnęły mną. Nigdy nie zrozumiem takiej bezinteresownej nienawiści skierowanej do osób innej narodowości czy wyznania. 

W "ABC - Nowiny Codzienne" Maria Rutkowska, marząca o Warszawie bez Żydów, zauważała na Mokotowie "gniazda luksusowych domów żydowskich". Wyliczała żydowskich właścicieli nieruchomości w tej dzielnicy, nie mogąc uwierzyć, że ktoś taki mógł żyć w dobrobycie. Ta sama felietonistka w kolejnym artykule snuła wizje wysiedlenia mieszkańców Nalewek i stworzenia nowych dzielnic, do których Żydzi będą mieć zakaz wstępu.

Niezwykłą osobą jawi się w tej książce Hanna Rudzka-Cybisowa, która długo pozostawała w cieniu męża, a przecież była równie oddana sztuce jak on. Niezależna, silna, borykająca się z trudnościami losu, a w czasie wojny chociaż ledwo wiązała koniec z końcem, pomagała wielu ludziom, no i swojej przyjaciółce Dorocie. A czas wojny to swoista kronika zapowiedzianej śmierci. Od początku przecież wiemy, że Dorota nie przeżyje. Rozdział poświęcony temu okresowi jest bardzo przygnębiający. Szamotanie się, ukrywanie, ucieczki, zmiany adresów, bieda, a w końcu śmierć najprawdopodobniej poprzedzona torturami. A przecież nie dotyczy to tylko Doroty.

Ewa Mańkowska doprowadza opowieść właściwie do końca wojny. Potem w dwóch krótkich rozdziałach zajmuje się pamięcią, a właściwie niepamięcią, i zwięźle relacjonuje powojenne losy najważniejszych bohaterek i bohaterów swojej opowieści.

Brakuje mi w "Hannie i Dorocie" indeksu osób, czasem można się pogubić w tym, kto jest kim, zwłaszcza wśród licznych krewnych Doroty, i może, chociaż mniej, kalendarium. Za to chwała autorce za liczne zdjęcia i kilka reprodukcji obrazów namalowanych przez kapistów. 

Bardzo ciekawa książka, skłaniająca do refleksji, a poza tym olbrzymie źródło wiedzy. Nie tylko dla osób interesujących się malarstwem.

Joanna Bator "Piaskowa Góra"

Wstyd powiedzieć, a może jednak nie, ale "Piaskowa Góra" (Znak

2019, wydanie I 2009) to moje pierwsze spotkanie z prozą Joanny Bator. Już od dawna chciałam sięgnąć po jakąś powieść jej autorstwa, kilka lat temu kupiłam "Gorzko, gorzko", które do dziś spoczywa w głębinach mojego czytnika, czekając na swoją kolej. Zawsze jednak były lektury, na których zależało mi bardziej. Aż w końcu pod wpływem zachwytów koleżanki, z którą wymieniamy od czasu do czasu uwagi o książkach, pomstując na ilość czekających w kolejce tytułów, postanowiłam wreszcie sięgnąć po "Piaskową Górę", którą to rzeczona koleżanka właśnie się zachwycała. No i stało się.

"Piaskowa Góra" jest pierwszą częścią trylogii wałbrzyskiej. To rozbudowana historia rodzinna z rozgałęzieniami w stronę opowieści o sąsiadach i znajomych głównych bohaterek. Sięga czasów przedwojennych, aby zakorzenić się w PRL-u, a zakończyć już w okresie transformacji. Wiele tu wątków, epizodów, odnóg i kłączy. Konstrukcja tej opowieści kojarzy mi się z drzewem o mocno rozbudowanej koronie i rozlicznych korzeniach. Zagłębiając się w nią, meandrując, składamy sobie krok po kroku historię bohaterek. A są to Jadzia, jej córka Dominika i jej matka, ważna jest też teściowa. Jadzia, która urodziła się w czasie wojny w Zalesiu, gdzieś w centralnej Polsce, przyjeżdża do Wałbrzycha za pracą, bo tu mieszka jej krewny, obrotny Kazimierz. Poznaje Stefana, pracującego w kopalni górnika, którego rodzice przybyli do Wałbrzycha już po wojnie i zajęli mieszkanie po Niemcach. Jadzia i Stefan pobiorą się i po kilku latach, już w epoce Gierka, otrzymają wymarzone mieszkanie w wieżowcu z wielkiej płyty w dzielnicy zwanej Piaskową Górą. Z czasem coraz ważniejszą bohaterką staje się ich córka, Dominika, niespełniająca oczekiwań matki, bo tak do nikogo niepodobna. W niczym nie przypomina wymarzonej córki - ani ładna, ani grzeczna. Istna buszmenka, tak nazywa ją zniesmaczona jej wyglądem Jadzia. No i jeszcze ten nieoczekiwany talent matematyczny. Skąd się wziął? A skąd jej czarna, bujna czupryna czyniąca z niej dziwadło? Z czasem historia skręca w stronę mieszkającej w zalesiu matki Jadzi i rozwija się w nieoczekiwanym kierunku.

Połknęłam "Piaskową Górę" błyskawicznie, bo to powieść, która zwyczajnie wciąga, a im dalej w las, tym bardziej chciałam się dowiedzieć, jak toczyły się losy bohaterek i bohaterów, jak rozwiąże się ta historia. Jednak cały czas towarzyszyło mi pytanie, co aż tak bardzo zachwyciło moją koleżankę, no i dlaczego książka była nominowana do Nagrody Literackiej Gdynia. Kiedy pisałam te słowa, od lektury upłynął tydzień i muszę przyznać, że wrażenia nieco wyblakły, wyparła je książka, którą właśnie czytałam. Nie mogę powiedzieć, abym żałowała lektury, przeciwnie cieszę się, że po "Piaskową Górę" wreszcie sięgnęłam i na pewno sięgnę po kolejne dwie części trylogii wałbrzyskiej, no i wreszcie po "Gorzko, gorzko". Ale, jak to często bywa, kiedy oczekiwania szybują w kosmos, spodziewałam się czegoś o większym ciężarze.

Wydaje mi się, że "Piaskowej Górze" zaszkodził czas. Myślę, że inaczej odbierałabym ją wtedy, kiedy została napisana, bo w roku 2009 była świeża tematami, które dopiero wydobywano na światło dzienne. Dziś o tym wszystkim napisano już wiele książek, powiedziano dużo, stąd wrażenie, że to już było, że to znam, że to dla mnie nic nowego.

Bo jednym z głównych tematów jest Wałbrzych, miasto na Ziemiach Odzyskanych, a właściwie pozyskanych, czyli poniemieckich. Miasto, skąd uciekli albo zostali wysiedleni Niemcy, po których zostały domy, mieszkania i sprzęty codziennego użytku. Na ich miejsce przybyli przesiedleńcy ze wschodu, z ziem utraconych. To historia teściów Jadzi. Inni przyjechali z Polski centralnej, bo łatwiej tu było robić interesy, ukryć się, zacząć wszystko od nowa. To przypadek Kazimierza, krewnego Jadzi. 

Innym tematem, który łączy się z pierwszym, można powiedzieć, że z niego wypączkował, to opowieść o mieście, gdzie węgiel stał się najpierw błogosławieństwem, a potem w czasach transformacji przekleństwem, bo kopalnie zaczęto zamykać, a Wałbrzych stopniowo popadał w ruinę.  Już w smętnych latach osiemdziesiątych, po załamaniu się gierkowskiego eldorado, kto mógł, wyjeżdżał do Niemiec, a jeśli nie mógł, to przynajmniej robił z Niemcami interesy. 

Jest wreszcie wątek żydowski, który pojawia się zupełnie nieoczekiwanie. No i historia PRL-u. Od powojennej biedy, przez gierkowską małą stabilizację, czasy kryzysu, stanu wojennego, aż po transformację. Te wszystkie tematy od roku 2009, kiedy powieść się ukazała, zostały już na wiele sposobów opowiedziane, przenicowane. Stąd moje wrażenie, że nie czytam o niczym, czego bym wcześniej nie wiedziała.

Dalej też dziś jesteśmy, jeśli chodzi o tematy feministyczne. Dobroduszna, naiwna Jadzia, wychowana na "Trędowatej", marząca o rycerzu na białym koniu, który w jej snach na jawie przybiera postać  kogoś w rodzaju ordynata Michorowskiego, a jeszcze lepiej cudzoziemca, zderza się z prozą życia, czyli z górnikiem Stefanem, jak się okaże nieudacznikiem, co mu życie przeleci koło nosa, co to wszystkich obwinia za to, że stoi w miejscu, co smutki i zawody topi w alkoholu. 

Życie, co Jadzia już zaczyna widzieć wyraźnie, nie dało jej zbyt wielu możliwości i tylko patrzeć, jak przejdzie obok, zostawiając ją z pustymi rękoma (w tym jedną upośledzoną też z winy życia). Przez godzinę romantycznego luksusu Jadzia żona i matka pozwala Jadzi nieżonie i niematce na fantazje o Cudzoziemcu, ordynacie, który jest tym wszystkim, czym Stefan nie jest, a ona przy nim nie jest niczym innym niż Jadzią.

Jeśli Jadzi się nie udało, to może przynajmniej uda się Dominice i ona zdobędzie swojego cudzoziemca? Ale jak ma się jej udać, skoro przypomina buszmenkę, a ubiera się jak chłopak? Dominika też ma swoje marzenia, inne niż matka, a przecież jakoś podobne.

Odbita w takim wyjątkowym lustrze, mogła się coraz bardziej do Jadzi nieupodabniać.

Ona też marzy o swoich wyspach Bula-Bula i o tym, aby uciec od codzienności, a już zwłaszcza od takiej, jaką żyje jej matka. 

Z takim kimś nie zdarzyłaby się żadna codzienność i zwykłość, nie byłoby przyziemnych rozmów o pieniądzach i o zakupach, żadnego: a co jutro na obiad. (...) Taka miłość sprawiłaby, że ukorzeniony sznur łączący ją z Jadzią naprężyłby się tak bardzo, że w końcu by pękł, a siła odrzutu wykatapultowałaby Dominikę wprost na wyspę Bula-Bula.

I chociaż patriarchat w tym świecie ma się dobrze, to kobiety są silne, a mężczyźni słabi. Takie są Jadzia, jej teściowa i matka oraz inne bohaterki drugoplanowe. A faceci u ich boku to tacy jak Stefan rozczarowani życiem słabeusze topiący swoje niepowodzenia w alkoholu. Faceci, którym nikt nie powiedział, jak być ojcem, a już szczególnie ojcem dorastającej córki, więc abdykują i w tej dziedzinie.

Jadzia już nie jest żoną amatorką, nabrała doświadczenia w radzeniu sobie ze Stefanem i coraz bardziej zdaje sobie sprawę ze swojej władzy. To władza pełna złości, nie gniewu; władza szczypiąco-szarpiąca, jej oręż to miotła i ściera. Kuchenna królowa miotłą pogoni, ścierą da przez łeb, gdy się jej pod rękę poddany jakiś nawinie. Ze złości władczyni urabia sobie ręce i wypruwa żyły, ukrzyżowuje się codziennie za grzechy chłopa, który wstrętny jest. Chłopy,  z brudu i głodu jeden z drugim by zdechł, gdyby sami zostali. Ofermy, ochlapusy i dziady.

Co z tego, kiedy te silne kobiety rządzą tylko w swoim domu, a  ton nadają tacy cwani kombinatorzy jak Kazimierz, który w nowych czasach, kto wie, czy nie popłynie w politykę.

Co w takim razie po latach zostaje z "Piaskowej Góry", skoro wszystko już było? Sama historia po prostu bardzo ciekawa, portrety bohaterek i bohaterów, nawet tych z drugiego planu, no i wreszcie język. Czasem jak z baśni, czasem ironiczny, rozbuchany wyobraźnią autorki, czasem przypominający frazę Masłowskiej. 

Patrick Radden Keefe "Imperium bólu. Baronowie przemysłu farmaceutycznego"

Do książki Patricka Raddena Keefe'a "Imperium bólu. Baronowie

przemysłu farmaceutycznego" (Czarne 2023; przełożył Jan Dzierzgowski) przymierzałam się od dłuższego czasu. Po pierwsze dlatego, że temat mnie interesuje, a po drugie ze względu na autora, który napisał znakomity reportaż o irlandzkich Kłopotach - "Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej". No i wreszcie sięgnęłam po nią, tym chętniej, ponieważ zauważyłam, że ostatnio czytam tylko beletrystykę i biografie, a reportaż i inne formy poszły gdzieś w kąt.

Książka  Patricka Raddena Keefe'a opowiada historię imperium rodziny Sacklerów, którzy w znacznej mierze odpowiadają za epidemię uzależnienia od opioidów w Stanach Zjednoczonych. Jak wspomniałam, o sprawie słyszałam, od dawna polowałam na inny reportaż na ten temat - "Dreamland. Opiatowa epidemia w USA" Sama Quinonesa. Zbieg okoliczności sprawił, że kiedy czytałam "Imperium bólu", udało mi się upolować wspomnianą wyżej książkę po niezwykle atrakcyjnej cenie, więc wkrótce i po nią sięgnę. Widziałam też bardzo dobry film dokumentalny "Całe to piękno i krew". Jego bohaterką jest znana fotografka i aktywistka Nan Goldin, która po wypadku uzależniła się od leku opioidowego produkowanego przez firmę farmaceutyczną Sacklerów, a kiedy udało jej się uzależnienie pokonać, razem z innymi aktywistami doprowadziła do tego, że muzea, uniwersytety i inne tego typu miejsca zaczęły odcinać się od Sacklerów, którzy hojnie łożyli na te instytucje, i przestawały brać od nich pieniądze. Jej historia pojawia się w jednym z rozdziałów książki Patricka Raddena Keefe'a.

Jeśli miałabym krótko, ale celnie napisać, o czym jest "Imperium bólu", to byłyby to niewyobrażalna chciwość i takiż cynizm oraz powiązania wielkiego biznesu z politykami. Po trupach do celu, czyli ogromnych pieniędzy. W wypadku Sacklerów owo po trupach należy traktować dosłownie, gdyż śmiertelnych ofiar opioidów jest w Stanach więcej niż ofiar wypadków drogowych. Trudno podchodzić do tej książki na chłodno, kiedy czyta się o rozmaitych machinacjach stosowanych przez rodzinę wspomaganą przez armię suto opłacanych prawników, a celem były pieniądze, pieniądze i jeszcze raz pieniądze, jakby ich mieli mało. Kiedy wziąć pod uwagę rozmaite polityczne powiązania i wpływy, z których korzystali, na myśl przychodzą jeszcze takie określenia jak ośmiornica czy mafia.

Patrick Radden Keefe zajmuje się w swojej książce jedną odsłoną opioidowego kryzysu, czyli imperium rodziny Sacklerów, ale chociaż graczy na tym rynku jest więcej, to udowadnia, że to od nich wszystko się zaczęło i oni mają największy udział w tej epidemii. Aby opowiedzieć, jak do tego doszło, zaczyna od początku, czyli od młodości trzech braci, Arthura, Raymonda i Mortimera, którzy przyszli na świat na początku dwudziestego wieku w rodzinie żydowskich imigrantów z Europy. Pierwsza część książki stanowi rodzaj prologu do dwóch kolejnych. To opowieść o najstarszym, Arthurze, którego od czasów szkolnych cechowała niezwykła obrotność i biznesowa smykałka. Zarabiał już jako uczeń, a kiedy studiował, były to już całkiem niezłe pieniądze. Stworzył coś, co z czasem kontynuowali jego bracia, dla których był bardziej ojcem. To po pierwsze model biznesowy oparty na sieci powiązanych ze sobą firm, które z jednej strony grają na siebie, a z drugiej zależności między nimi i między nimi, a właścicielem są trudne do odkrycia. Tak powstała agencja reklamowa, która wspierała raczkujący biznes farmaceutyczny Arthura. Po drugie cel, czyli wielkie pieniądze zarabiane bez oglądania się na uczciwość i etykę. Po trzecie chęć, aby przetrwało nazwisko Sacklerów, które nie miało być kojarzone z biznesem, a już na pewno nie z prowadzonym w nieuczciwy sposób, ale z filantropią. To Arthur dorobił się wielkich pieniędzy najpierw na agencji reklamowej, a potem na valium, leku uspokajającym, który masowo zażywały amerykańskie panie domu. Jedno wspierało drugie. O tamtym problemie Rolling Stonesi napisali nawet wpadającą w ucho piosenkę Mother's Little Helper, którą bez trudu można znaleźć w sieci i którą być może czytelniczko i czytelniku tej notki znacie, ale nie wiecie, że to o tym. Tak było ze mną, przecież nigdy nie wsłuchiwałam się w słowa. W końcu to Arthur zaczął łożyć duże pieniądze na wspomniane już instytucje, stawiając rozmaite warunki i wymagając, aby za każdym razem nazwisko Sacklerów było upamiętnione. Taką drogę powielili, a nawet ją udoskonalili, jego bracia, a potem ich dzieci, wprowadzając na rynek najpierw jeden lek opioidowy, a potem kolejny. Cynizm polegał na tym, że chociaż od początku doskonale wiedzieli, że ich lek przeciwbólowy uzależnia, ukrywali to. Właśnie o to chodziło, aby pacjent, który raz zacznie łykać ten lek, musiał robić to zawsze, zwiększając dawki. Tu ważne zastrzeżenie - te leki powinny być zapisywane tylko pacjentom cierpiącym na poważne bóle pod ścisłą kontrolą lekarza i przez jakiś czas, chyba że dotyczy to pacjentów terminalnych. Tymczasem firma Sacklerów zrobiła wszystko, aby były zapisywane masowo, także z błahych przyczyn, i niemal bez żadnej kontroli. Kiedy sprawa zaczęła się sypać, ich prawnicy udowodniali, że to nie wina leku, ale ludzi, którzy go zażywają.

Aby dotknąć i zrozumieć całą ohydę i grozę tego procederu, całą sieć sprytnych sztuczek, powiązań i nacisków, także politycznych, trzeba przeczytać "Imperium bólu". I chociaż na koniec po długoletniej walce uczciwych dziennikarzy, prokuratorów i sędziów nazwisko Sacklerów okryło się hańbą i stało się toksyczne, to ani nie stracili swoich ogromnych pieniędzy, ani nikt nie poszedł za kratki. Za każdym razem dochodziło do ugody, która była zgniłym kompromisem.

Ale książkę Patricka Raddena Keefe'a można traktować znacznie szerzej niż tylko jako opowieść o imperium Sacklerów, którzy za nic mają uczciwość i prawo. To opowieść o chorobie, jaka drąży współczesny kapitalizm. O niejasnym przenikaniu się państwowego i politycznego z prywatnym, o nieuczciwym lobbingu, o nachalnym marketingu, który udaje informację, o unikaniu płacenia podatków, o wybielaniu zbrukanego wizerunku firmy działalnością charytatywną, o wpływach, o bezkarności, o coraz większym rozwarstwieniu społecznym, a wreszcie o pieniądzach, pieniądzach, pieniądzach, o zysku, zysku, zysku bez oglądania się na koszty. Przecież dziś podobnie działają i podobnie są bezkarni choćby właściciele rozmaitych firm w branży IT, ale przecież nie tylko.  Nazwy i nazwiska każdy może sobie dośpiewać. A nieszczęście polega na tym, że naprawdę trudno się bez tego, co nam oferują, obejść. 

Bardzo ciekawa i bardzo przygnębiająca lektura.

Pilar Quintana "Otchłanie"

Powieść Pilar Quintany "Otchłanie" (Mova 2023; przełożyła Iwona

Michałowska-Gabrych) to druga książka z kobiecej serii kolumbijskiej, kobiecej to znaczy pisanej przez pisarki, co nie znaczy, że tylko dla kobiet. A wszystko zaczęło się od podcastu pewnej szacownej uczelni, w którym rozmawiano o twórczości trzech kolumbijskich autorek. A że zawsze strzygę uszami na hasło literatura latynoska, więc zapisałam sobie ich nazwiska, zobaczyłam, co w Polsce wyszło i co mnie interesuje, no i sukcesywnie czytam. Kilka miesięcy temu pisałam o "Delirio" Laury Restrepo, dziś o powieści Pilar Quintany.

"Otchłanie" połknęłam w dwa dni, a gdybym miała czas, to wystarczyłby jeden. Ponieważ czytałam wersję papierową,  chciałam podkreślić, że książka została bardzo przyjaźnie wydana - normalny druk, a nie taki, że bez lupy nie podchodź, spory margines i interlinia. Piszę o tym, bo niestety, odkąd znowu za sprawą biblioteki sięgam po papier, mam wrażenie, że dzisiaj nie jest to standardem. Wydawcy oszczędzają, co rozumiem, więc najczęściej druk jest mały, aby wcisnąć jak najwięcej treści w jak najmniejszą ilość stron. Ale ta przyjazna wersja to nie jedyny powód, dla którego powieść tak szybko się czyta. Po prostu jest ciekawa i w stosunkowo lekki sposób opowiada o poważnych problemach. 

Akcja toczy się w Cali w Kolumbii lat dziewięćdziesiątych. To jeszcze czas wojny domowej, ale książka nie porusza problemów politycznych. Owszem w pewnym momencie, kiedy portretowana rodzina wyjeżdża na kilkudniowe wakacje do górskiej posiadłości znajomych, mowa jest o partyzantach, którzy napadli na cysternę z mlekiem i rozdali je biednym mieszkańcom. To wersja wieśniaka opiekującego się na co dzień bogatą posiadłością, a wersja rodziców ośmioletniej Claudii, narratorki powieści, jest oczywiście inna - partyzanci są źli, a dozorca głupi. W rzeczywistości sprawa była o wiele bardziej skomplikowana - szlachetna idea z czasem zupełnie się wyrodziła i może partyzanci rozdali to mleko, ale zajmowali się też na dużą skalę handlem narkotykami, bo to dawało im pieniądze, no i oczekiwali od mieszkańców zagubionych w selwie wiosek konkretnej pomocy. Kogo interesuje dramatyczna historia Kolumbii, niech koniecznie sięgnie po bardzo dobry reportaż Macieja Wesołowskiego "Cafe Macondo. Reportaże z Kolumbii". Czytałam, ale niestety nie podzieliłam się swoimi refleksjami tutaj, bo była to jedna z zaległości wakacyjnych, której nie ogarnęłam po powrocie z podróży.

Dość dygresji, wracam do książki. Jak już wspomniałam, narratorką jest ośmioletnia Claudia, która obserwuje, bardzo wnikliwie, to, co dzieje się w jej rodzinie. Ojciec, współwłaściciel, razem z siostrą, rodzinnego biznesu - supermarketu, jest sporo starszy od matki, która nie pracuje, bo nie musi, nie ma też żadnego wykształcenia poza szkołą średnią. Dlaczego? Bo jej ojciec uznał, że kobiecie niepotrzebne są studia, wszak jej powołaniem jest wyjść za mąż i urodzić dzieci. Jeśli więc dziewczyna nie ma ojca niepodszytego patriarchatem i nie ma dość siły, aby się zbuntować, pokornie wychodzi za mąż i rodzi dzieci, chociaż niekoniecznie tego chce. Kiedyś matka Claudii, też Claudia, usłyszała, jak babcia narratorki mówi koleżance o tym, że gdyby nie musiała, nie miałaby dziecka. Od czasu gdy w miarę spokojne życie rodziny zostało zniszczone przez romans matki, dziewczynka też zastanawia się, czy była chcianym dzieckiem, czy matka ją kocha. Przecież już wcześniej jej dzień upływał na pielęgnowaniu licznych roślin rosnących w mieszkaniu i czytaniu kolorowej plotkarskiej prasy przychodzącej ze Stanów i z Europy. Po rozstaniu z kochankiem pogrąża się w depresji i tym bardziej staje się obojętna na problemy córki i na cały świat. Dziewczynka nie znajduje też oparcia w ojcu, bo ten jest pochłonięty prowadzeniem supermarketu, a poza tym to człowiek zamknięty w sobie i chłodny. Tak odbiera go córka. 

Mała Claudia rozpaczliwie pragnie uwagi matki. Zostawiona z nią sam na sam podświadomie wchodzi w rolę jej opiekunki, bojąc się, że coś sobie zrobi. Tym bardziej, że obraz śmierci nie jest jej obcy. Już przed depresją matka fascynowała się nagłymi zgonami gwiazd, o których czytała w kolorowych plotkarskich pismach, i opowiadała o nich córce. 

- Nienawidziła prowadzić auta i miała szoferów, ale tamtego dnia mimo bólu głowy uparła się usiąść za kierownicą.

- I specjalnie rzuciła się w przepaść?

Widziałam w gazetach zdjęcie samochodu na dnie urwiska.

- Nie obchodziło jej, co będzie z rodziną? 

Śmierć czyha też na ojca, który w czasie krótkich rodzinnych wakacji w tej górskiej posiadłości codziennie dojeżdża do miasta do pracy, pokonując rano i wieczorem niebezpieczną drogę prowadzącą nad przepaścią. Zresztą ten dom również położony jest nad tą samą przepaścią. Śmierć pojawia się też dosłownie w życiu Claudii i jej bliskich.

To z jednej strony opowieść o tym, że dzieciństwo, nawet w zamożnej rodzinie, nie zawsze jest szczęśliwe, bywa naznaczone lękami i samotnością. Z drugiej strony jest to historia kobiet, które niezależnie od swojej woli wpędzane są w ten sam schemat - mają być szczęśliwymi żonami i matkami. A przecież nie każda kobieta chce wejść w tę rolę. Czy dobra matka zostawia swoje dzieci? To pytanie krąży w tej powieści wyrażane czasem wprost, a częściej zawieszone nad czytelniczkami i czytelnikami. Bo matki odchodzą w tej książce na różne sposoby - umierają, przegrywają walkę z depresją, znikają, a każdy brak matki odbija się na ich dzieciach. To nie pierwsza czytana przeze mnie powieść z Ameryki Łacińskiej, która porusza problem macierzyństwa i pokazuje, że nie wszystkie kobiety chcą być matkami. O tym pisała Claudia Piñeiro w "Czasie much" i w dwóch innych powieściach wydanych w Polsce w jednej książce "Elena wie. Twoja".

Chociaż teoretycznie nie przepadam za książkami, których bohaterami są dzieci, to ostatnio kilka razy trafiały w moje ręce właśnie takie powieści i za każdym razem była to lektura satysfakcjonująca. Myślę tu o "Pływaku" Zsuzsy Bánk i "Białym królu" György'ego Dragomána. Tym razem też było podobnie.

Anna Burns "Mleczarz"

Kolejna powieść irlandzka i wcale nie ostatnia, bo w moim czytniku

czeka kilka innych. To głośny "Mleczarz" Anny Burns (ArtRage 2024; przełożyła Aga Zano), książka nagrodzona Bookerem w roku 2018 dociera do nas z opóźnieniem. Przyznam, że chociaż wysłuchałam kilku wywiadów z autorką, które przeprowadzono z okazji polskiej premiery, to lektura okazała się dla mnie wielkim zaskoczeniem. Spodziewałam się kolejnej powieści o irlandzkich Kłopotach, no i oczywiście to wszystko w "Mleczarzu" jest, ale nie spodziewałam się sposobu, w jaki została napisana. Raczej myślałam, że będzie to coś w stylu "Naszych win" Louise Kennedy. Tymczasem wielka niespodzianka, o czym za chwilę.

Akcja powieści rozgrywa się w latach siedemdziesiątych zeszłego wieku, raczej u ich schyłku,  w mieście, które nie zostało nazwane, domyślamy się, że to Irlandia Północna, może Belfast. Główną bohaterką, zarazem narratorką, jest osiemnastoletnia dziewczyna, też bezimienna, którą wyróżnia fakt, że chodząc ulicami miasta, czyta książki. Okazuje się, czego nie jest długo świadoma, że takim swoim zachowaniem wszystkich drażni i wpisuje się w krąg kilku miejscowych dziwaczek i dziwaków. Wśród nich był na przykład mężczyzna, który nikogo nie kochał, kobieta, która truła ludzi czy chłopak, który bał się bomby atomowej. Jeśli w tym miejscu komuś coś już świta a propos sposobu pisania, to być może ma rację, ale o tym za chwilę. W pewnym momencie bohaterkę zaczyna osaczać starszy od niej o wiele lat mężczyzna, tytułowy Mleczarz. Zjawia się obok niej niespodziewanie, zagaduje, ale nie dotyka. Ona zaczyna się go bać. Staje się to przyczyną licznych plotek. Wszyscy są przekonani, że dziewczyna jest kochanką Mleczarza. Sytuację komplikuje fakt, że mężczyzna podobno jest członkiem paramilitarnych, czyli nienazwanej tu wprost IRA.

Powieść Anny Burns znakomicie oddaje gęstą atmosferę Irlandii Północnej czasu Kłopotów. To swoista matnia i pole minowe dla zwykłych mieszkańców, którzy chcieliby mieć jak najmniej wspólnego z polityką i żyć normalnym życiem. Zewsząd czyha niebezpieczeństwo, narazić się można każdemu i wszystkim. Łatwo rzucić oskarżenie o współpracę z opozycją albo, jeszcze gorzej, o brak współpracy, albo o bycie donosicielem. 

Były pobicia, piętnowanie, obtaczanie w smole i pierzu, zniknięcia, śliwy pod oczami, potłuczeni ludzie chodzący po ulicy bez palców, które to palce z całą pewnością jeszcze dzień wcześniej mieli przytwierdzone do ciała.

Nie ma rodziny, która nie straciłaby kogoś z powodu konfliktu - a to ktoś był przypadkową ofiarą zamachu, a to zginął z rąk opozycjonistów, a to z rąk policji czy wojska, a w najlepszym razie musiał uciekać za granicę. To wszystko rodzi zobojętnienie na przemoc.

Co do zabójstw - były codziennością, czyli nie należało się nad nimi rozwodzić.

W takim świecie, nawet jakby się bardzo chciało, nie można nie mieć poglądów politycznych. Trzeba umieć się poruszać w tych skomplikowanych układach - ta strona ulicy, tamta strona ulicy, ci zza wody, tamten kraj. To świat zamknięty dosłownie i w przenośni - zamkniętość była wszędzie. Jedyny sposób, żeby nie zwariować, to być głuchym na rzeczywistość w takim stopniu, jak to tylko możliwe, udawać, że jej nie ma. Chronić się pod maską uprzejmości, nie poruszać tematów politycznych, jak najmniej pytać, jak najmniej wiedzieć.

... siedź cicho, kupuj stare książki, czytaj stare książki, rozważaj całkiem serio ideę zwojów i glinianych tabliczek. Taka byłam w wieku osiemnastu lat.

... jakoś trwać pod zwałami traumy i mroku.

To dlatego bohaterka chodząc ulicami, czyta. To jej ucieczka, azyl, ochrona przed rzeczywistością nie do wytrzymania. 

Wydaje mi się, iż zabieg polegający na tym, że żadne miejsce, żaden człowiek nie zostaje tu nazwany - nie ma nazw miejscowości, krajów, ulic, nie ma imion i nazwisk, nawet w rodzinie i wśród bliskich używa się określeń typu pierwsza siostra, drugi brat, trzeci szwagier, najstarsza najmłodsza siostrzyczka, nie-do-końca-chłopak - to metafora tego, aby jak najmniej wiedzieć. Nieufność ze sfery politycznej przenika życie prywatne.  

Takim ludziom jak bohaterka i krąg znajomych, w którym się obraca, a więc tym, którzy popierają opozycję, coraz trudniej patrzeć na to, co się dzieje, bo powoli tracą zaufanie do tych, którzy walczą w ich imieniu. Szlachetne idee z czasem się wyradzają. Nie chodzi już tylko o wolność, niepodległość, ale o zwykłe interesy.

... typ idealisty wyzionął ducha, a do typu, który nadszedł po nim, bardziej skłaniającego się ku gangsterce niż partyzantce, ludzie mieli już coraz większe zastrzeżenia.

Oto prosty człowiek, próbujący żyć jakoś życiem cywila tak przeciętnie, jak tylko pozwalały na to problemy polityczne, został nagle wpędzony w stan dyskomfortu: stracił przeświadczenie o moralnej stosowności środków, którymi nasi strażnicy honoru posługiwali się w walce za sprawę.

Mam wrażenie, że Anna Burns w "Mleczarzu" pokazuje świat, który powoli zaczyna się zmieniać, a zmiana nie dotyczy tylko spojrzenia na opozycję i tego, co się z nią dzieje, ale także dochodzenia do głosu kobiet, powolnego wyzwalania się z opresji patriarchatu, a w sferze osobistej przyznawania się do prawdziwych uczuć, które dotąd były tłumione i zastępowane rozsądkiem. 

Ta książka jest bardzo gęsta, wiele w niej wątków i poruszanych problemów, jest to też przecież opowieść o miłości zakończonej rozczarowaniem i fiaskiem. Nie sposób napisać o wszystkim.

No i wreszcie na koniec wracam do tego, co sygnalizowałam we wstępie, a co dotyczy sposobu, w jaki Anna Burns opowiada to wszystko. Otóż autorka bardzo często posługuje się groteską, przerysowaniem, doprowadza jakąś sytuację do absurdu. I w tym mroku są to momenty po prostu śmieszne. Czy takim sposobem opowiadania o tych mrocznych czasach rozbraja grozę czy może używając groteski, pokazuje absurdalność tamtej sytuacji? Na takie spojrzenie można sobie pozwolić oczywiście z perspektywy czasu. 

Kiedy wreszcie wyszłam, na dworze aż się roiło od dziewczynek: owstążkowanych, zajedwabionych, naatłasowanych, uobcasowionych, drapiąco podhalkowanych i podobieranych w pary lub tylko udających, że mają parę. Wszystkie tańcowały zapamiętale i od czasu do czasu przewracały się na asfalt.

Kłopot w tym, że mamie deptały już po piętach trzy inne domniemane dziewczyny rannego opozycjonisty, wszystkie z tej samej okolicy i wszystkie w średnim wieku. A za nimi sunęły jeszcze cztery. Policjantom skończyły się kanciapy, dokąd mogliby wciągnąć potencjalne agentki i donosicielki, co sprawiało, że kobiety należało przewozić do policyjnych baraków, które - wskutek ciągłego pęcznienia oddziałów pań w średnim wieku - nie pozwalały przeprowadzić całej operacji tak sprytnie i dyskretnie, jak życzyliby sobie funkcjonariusze. (...) Wreszcie mundurowi zaczęli bezradnie drapać się po głowach. "Ile on ich ma? Co to za lowelas bez precedensu? Kiedy ten nasz Valentino miałby czas na jakieś akty terroryzmu, jak miałby jeszcze między te romanse wcisnąć jakąś działalność opozycyjną?" 

Chociaż za groteską nie przepadam, tu mi zupełnie nie przeszkadzała. Przeciwnie, przyjemnie zaskoczyła i sprawiła, że "Mleczarz" nie był kolejną opowieścią o Kłopotach. No i jak zawsze muszę podkreślić znakomity przekład Agi Zano, co świetnie widać w powyższych cytatach.

Bardzo dobra powieść o tamtych tragicznych czasach.

Magdalena Grzebałkowska "Dezorientacje. Biografia Marii Konopnickiej"

O najnowszej książce Magdaleny Grzebałkowskiej "Dezorientacje.

Biografia Marii Konopnickiej" (Znak 2024) było głośno, zanim się ukazała. A że cenię pisanie Grzebałkowskiej, a biografia obok beletrystyki jest ostatnio moją ulubioną formą literacką, sama złapałam się na tym, że jakoś reportaż poszedł w odstawkę - kiedy ostatnio czytałam reportaż? kiedy kupiłam? - więc stało się oczywiste, że po biografię Konopnickiej sięgnę. Oczywiście magnesem była też sama poetka, symbol literackiej nudy i przebrzmiałej wielkości, a jednocześnie kobieta o bardzo ciekawej biografii. Od razu muszę wyrazić moje zdumienie zdumieniem innych, którzy dopiero przy okazji książki Magdaleny Grzebałkowskiej odkrywali, że Konopnicka, mając sześcioro dzieci, odeszła od męża, a właściwie wyprowadziła się od niego, i była wieloletnią partnerką malarki i działaczki feministycznej, Marii Dulębianki. O tym pierwszym fakcie wiedziałam od wczesnej młodości, bo przy jakiejś okazji powiedziała mi o tym mama, raczej z podziwem niż z przyganą, przynajmniej ja tak to wtedy odebrałam, o drugim po lekturze najpierw "Homobiografii" Krzysztofa Tomasika, a potem książki Karoliny Dzimiry-Zarzyckiej "Samotnica. Dwa życia Marii Dulębianki"

Czy wobec tego, skoro znałam dwa najbardziej bulwersujące i intrygujące fakty z jej życia, zostałam czymś jeszcze zaskoczona? Odkryłam coś interesującego? Oczywiście tak, bo przecież trudno powiedzieć, abym wiedziała o niej wszystko. No a poza tym w biografiach uwielbiam szerszy kontekst, spojrzenie na epokę, a tego w książce Magdaleny Grzebałkowskiej jest sporo. 

Od razu napiszę, co mnie najbardziej zaskoczyło, jeśli chodzi o stronę warsztatową. Otóż autorka zupełnie wstrzymuje się od własnych komentarzy, snucia przypuszczeń, dociekania przyczyn. Tylko fakty i liczne świadectwa z epoki - fragmenty artykułów prasowych i książek. Tym bardziej byłam tym zaskoczona, ponieważ w kilku wywiadach, których wysłuchałam przy okazji promocji książki, jak zwykle w takich wypadkach autorka wyskakiwała z przysłowiowej lodówki, Magdalena Grzebałkowska nie odżegnywała się od komentowania, tłumaczenia, usprawiedliwiania swojej bohaterki. Tak było na przykład, kiedy opowiadała, w rzeczonych wywiadach, ale nie kiedy pisała, o stosunku Marii Konopnickiej do córki Heleny, która stale przysparzała rodzinie problemów, bo kradła, co prawdopodobnie było związane z jej chorobą psychiczną. Dziś oczekiwalibyśmy jakiejś troski, prób pomocy, tymczasem poetka uciekała od problemu. Między innymi z tego powodu wyjechała z Warszawy, pozostawiając los Heleny w rękach rodzeństwa, sądów i lekarzy. W wywiadach Magdalena Grzebałkowska doszukiwała się przyczyn, takiego postępowania poetki, w biografii same fakty.

Konsekwentnie autorka w książce nie zabiera również głosu w sprawie charakteru długoletniego związku obu Marii, chociaż bardzo często używa określenia partnerka, pisząc o Dulębiance. Zrobiła to natomiast Karolina Dzimira-Zarzycka w jej biografii. Najpierw powołując się na dokumenty i literaturę epoki, pokazała, że bliskie związki dwóch kobiet nie były wtedy rzadkością, chociaż większość z nich nie miała podłoża erotycznego, mogło mieć za to uczuciowe, a często była to po prostu przyjaźń okazywana w inny sposób niż dziś. Ostatecznie określa ich relację facebookowym to skomplikowane. Natomiast we wspomnianych wywiadach Magdalena Grzebałkowska  często odnosi się do tej kwestii i podobnie jak autorka biografii Dulębianki stwierdza, że nigdzie nie ma bezpośrednich dowodów na erotyczny charakter ich związku. Być może był w listach spalonych przez dzieci po śmierci Konopnickiej. Niemniej jednak przez wiele lat podróżowały razem, potem zamieszkały w Żarnowcu, troszczyły się o siebie, miały swój językowy kod, kiedy się rozstawały, pisały listy, a gdy poetka chorowała przed śmiercią, Dulębianka wiernie przy niej trwała. O tym wszystkim przeczytamy w obu biografiach, o tym mówi też Magdalena Grzebałkowska w wywiadach. 

Oczywiście książkę znakomicie się czyta, bo autorka ma lekkie pióro. Aby zaciekawić czytelniczki i czytelników, czasem celowo zawiesza jakiś wątek, żeby potem do niego wrócić, chociaż muszę przyznać, że miałam wrażenie, jakby robiła to od przypadku do przypadku, jakby nie trzymała się konsekwentnie tego zabiegu. A może po prostu trudno go było wykorzystywać częściej, w końcu to biografia, nie powieść. Jak już obszernie pisałam, autorka nie powstrzymuje się od komentarzy, zostawiając ocenę i ewentualne spekulacje czytającym jej książkę, za to stosuje inny zabieg. Często wyobraża sobie jakąś scenę z udziałem Konopnickiej, beletryzując te fragmenty jej biografii. Na szczęście, bo przyznam, że nie przepadam za takim pisaniem, nie ma tego w nadmiarze i nie są to długie partie.

Na koniec wspomnę, co najbardziej zainteresowało mnie lub zaskoczyło w biografii Konopnickiej. Historia jej nieudanego małżeństwa. Mąż poetki okazał się nieodpowiedzialnym fantastą i awanturnikiem, doprowadził do ruiny majątek rodzinny, a potem majątki dzierżawione, nie uczestniczył w życiu rodziny, trudno było na niego liczyć, a ostatecznie utrzymywały go dzieci. A kobieta wychodząc za mąż, była według Kodeksu Napoleona obowiązującego w Królestwie Polskim wieczyście małoletnia, co między innymi oznaczało, że nie mogła sama wystąpić o paszport. Była wpisana do paszportu męża, jak dzieci, a jeśli z jakiegoś powodu musiała czy chciała podróżować sama, o ten dokument dla niej musiał ubiegać się jej mąż. Z tego powodu poetka miała bardzo często problemy, gdy jej paszport tracił ważność, a Jarosław Konopnicki nie reagował na jej prośby.

Jednak Jarosław Konopnicki wciąż nie zgadza się na wydanie żonie paszportu. Co kilka miesięcy Maria prosi Zofię, żeby nakłoniła ojca do zmiany decyzji. Nic z tego. Jakie podaje przy tym argumenty - nie wiadomo.

Druga sprawa to sytuacja finansowa poetki w kontekście jej niezwykłej popularności. Nawet kiedy uznana już została za czwartego wieszcza, a właściwie wieszczkę, ledwo wiązała koniec z końcem. Musiała brać rozmaite chałtury, aby jakoś żyć i pomagać dzieciom, a czasem nawet mężowi. Bardzo często zadłużała się, aby przetrwać. 

"Od dziesięciu lat nie miałam takiego miesiąca, w którym mogłabym bez troski pomyśleć o jutrze."

Na mediolańskim bruku ląduje bez grosza. Ostatnie pieniądze wydała w Zurychu na droższy wagon drugiej klasy, bo na dworzec przyszła ją pożegnać emigracja polska i nie wypadało, żeby widzieli, jak ich poetka wsiada do wagonu dla biedoty. Za ostatniego franka kupuje w Mediolanie przewodnik po mieście, szuka monte pietatis - lombardu - i tam zastawiwszy zegarek, kupuje kawałek salami, bułkę i winogrona, bo kona z głodu. Na szczęście na poczcie czekają na nią pieniądze od wydawcy, wysłane na poste restante. Część zostawia sobie, część wysyła dzieciom. 

Konopnicka znów musiała zastawić zegarek w lombardzie. Choć pisze w tempie fabrycznym i śle do Warszawy artykuły, wiersze, recenzje i nowele - cenzura odrzuca większość jej tekstów. A za takie utwory, choćby były wcześniej zamówione, wydawcy nie płacą.

Cóż, pisarzy czczono, ale niekoniecznie doceniano ich finansowo. Z przykrością stwierdzam, że niewiele się od tamtych czasów zmieniło, o czym ostatnio szczególnie głośno. Muszę też przyznać, że nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo popularna była Konopnicka i jak rewolucyjna była jej twórczość, bo pokazywała ludzką nędzę i niedolę. Ten jej aspekt bywał krytykowany, podobnie jak chłodny, a raczej niechętny, stosunek do Kościoła.

Co mnie w niej razi? Antysemickie uwagi, których świadectwo odnajdujemy w korespondencji poetki przywoływanej przez autorkę biografii. 

"Ślicznie położone, ale Żydy aż się roją" "[...] żydostwa wszędzie jak nabił. Jak ci ludzie się leczą, jak sobie na kurację nie żałują, to strach! Chałaciarzy obszarpanych wszędzie pełno po wsiach, gdzie tylko jakiś zakład hydropatyczny. Więc że mnie abominacja brała na kąpiel wszelką w takich warunkach, uciekłam aż na Szląsk Austriacki, w pobliżu Bielska, na pustą wieś, gdzie przynajmniej tak się to plugastwo nie roi" 

No i stosunek do Heleny, chęć pozbycia się problemu, brak empatii do córki. Można to oczywiście tłumaczyć epoką - sposobem wychowywania dzieci i relacjami rodzice-dzieci. Tak właśnie robiła autorka "Dezorientacji", opowiadając o swojej książce. Nie przynoszą jej też chwały podstępne zabiegi, aby uniemożliwić innej córce, Laurze, karierę aktorką.

Bardzo się cieszę, że Magdalena Grzebałkowska postanowiła otrzepać z naftaliny zapomnianą już nieco dzisiaj pisarkę. Wcześniej zrobiła już trochę Karolina Dzimira-Zarzycka. Nie wiem, jak dziś oceniłabym jej twórczość, kiedyś była dla mnie symbolem szkolnej nudy, nie wykluczam, że inaczej spojrzałabym teraz na jej nowele będące świadectwem czasu, ale życie na pewno miała niebanalne i ciekawe. Była kobietą samodzielną, wzięła swój los w swoje ręce.  

Andrea Abreu "Ośli brzuch"

"Ośli brzuch" Andrei Abreu (ArtRage 2022; przełożyła Agata

Ostrowska) to ostatnia z moich podróżniczych lektur czytana głównie w samolocie, dokończona już w domu. Słyszałam o tym debiucie hiszpańskiej pisarki pochodzącej z Wysp Kanaryjskich, ale jakoś nie miałam na nią ochoty, bo jej bohaterkami są dwie przyjaciółki, nastolatki. Z zasady niechętnie sięgam po lektury, których głównymi bohaterkami czy bohaterami są dzieci czy nastolatki, co nie znaczy nigdy. Ot choćby całkiem niedawno pisałam tu o "Strużkach" Marii Halber, "Pływaku" Zsuzy Bánk, a kiedyś o "Kronice w kamieniu" Ismaila Kadare czy "Nocy szpilek" Santiago Roncagliolo. To pierwsze z brzegu tytuły, które przychodzą mi do głowy, a na pewno jest ich więcej. Dopiero, jak to często bywa, wspomnienie o tej książce w jakimś podcaście zachęciło mnie, aby ją przeczytać. Teraz posypuję głowę popiołem, bo powieść okazała się z gatunku tych nie tylko świetnie napisanych, ale i poruszających.

Akcja rozgrywa się w roku 2005 (podaję za notą wydawcy, w powieści nie ma żadnych wskazówek dotyczących dokładnego czasu zdarzeń, chyba, że coś przeoczyłam) na jednej z Wysp Kanaryjskich, a bohaterkami i bohaterami są mieszkańcy miasteczka, a właściwie jednej jego dzielnicy położonej na zboczu wulkanu. Gdzieś w dole toczy się inne życie, jest turystyczny raj, a my poznajemy jego brzydsze oblicze, o jakim zwykle nie myślimy, spędzając w takich miejscach leniwy urlop pod przysłowiową palmą, nad basenem, trzymając w ręce drink ozdobiony parasolką. Akcja rozpoczyna się, kiedy kończy się rok szkolny i toczy się w czasie letnich wakacji. Wspominam o tym, bo dwie główne bohaterki tej powieści - Isora i jej przyjaciółka, zarazem narratorka, zwana przez nią Shit - spędzają wolny czas, nie wychylając nosa poza swoją dzielnicę. Jeśli chcą plażować, idą nad kanał, gdzie bardziej udają, że to robią. Na plażę ktoś musiałby je zawieźć, bo to daleko, a dorośli albo nie dysponują samochodem, albo nie mają do tego głowy, bo pracują. Gdzie? Często na południu wyspy, obsługując turystów lub na budowach, prawdopodobnie, nowych hoteli czy apartamentów dla przyjezdnych. Tak właśnie zarabiają rodzice narratorki, mama oprócz sprzątania w hotelu dodatkowo dorabia na miejscu, pucując wynajmowane turystom domy wakacyjne. Wyruszają do pracy rano, wracają wieczorem, a ich córka zostaje pod opieką babci i wujka. Zakupy robią najczęściej na kredyt w miejscowym sklepie prowadzonym przez babcię Isory. Może ich sytuacja finansowa byłaby lepsza, gdyby nie długi babci, z którymi zostawił ją mąż, odchodząc w siną dal, z Niemką. Nawet pogoda jest  w tej dzielnicy inna - kiedy na dole świeci słońce, tu góry najczęściej zakrywają je chmury, zwane przez miejscowych oślim brzuchem, spowijające szczyt wulkanu.

Pomyślałam sobie, że smutek mieszkańców naszej dzielnicy to chmury, chmury przyklejone do karku, do najwyższego odcinka kręgosłupa, w porze emisji telenoweli.

Te dwa światy, turystów z klasy średniej, których stać na wakacje na Kanarach, i mieszkańców wyspy żyjących z dnia na dzień pochłoniętych przyziemną egzystencją, są szczelnie od siebie oddzielone. Nic o sobie nie wiedzą, za to sobą pogardzają. A przecież pewnie dotykają ich podobne problemy. Tu symboliczna wydaje mi się scena, kiedy narratorka zagaduje do obcej dziewczynki mieszkającej w jednym z tych wakacyjnych domów wynajmowanych przez turystów, które sprząta jej mama. Obie czują się samotne, a jednak będzie to tylko jednorazowe spotkanie i wcale nie z winy tej obcej dziewczynki. To narratorka okaże jej swoją wyższość jako miejscowa.

Problemy codziennego życia są bardzo istotnym tłem powieści, ale oczywiście głównym tematem jest relacja narratorki i jej przyjaciółki. To Isora jest tą silniejszą w tym duecie. To ona wymyśla zabawy, to ona kształtuje poglądy Shit, narzuca sposób myślenia. To w nią z uwielbieniem i bezkrytycznie, do czasu, wpatrzona jest narratorka. 

Zastanawiałam się, skąd ona wie tyle różnych rzeczy, o których ja nie mam pojęcia, i robiło mi się smutno, bo myślałam sobie, że nie mam swojego własnego smutku, że mój smutek to jej smutek, tyle że w moim ciele, imitacja smutku, duplikat, podróbka smutku, taka właśnie byłam, bo nie miałam powodów, żeby się smucić, ale je sobie wymyślałam.

A Isora jest bezczelna, nie owija w bawełnę, mówi, co myśli, krytycznie i bezkompromisowo ocenia ludzi, niczego się nie boi. Gotowa jest na każde szaleństwo, każdą awanturę i każdą złośliwość wyrządzoną komuś, kto jej zalazł za skórę. Wychowują ją babcia, której nie lubi, żeby nie powiedzieć - nienawidzi, a przynajmniej tak to deklaruje, i ciotka. Matka nie żyje, a kim był ojciec, nie wie. Tu mogę się mylić, bo jakoś tego nie zapamiętałam, w każdym razie nie było go w jej życiu. Spędzają czas letnich wakacji razem, włócząc się po dzielnicy, bo zabobonnie boją się wyjść poza jej granice. Ale oprócz swobody i organizowanych sobie samym, a najczęściej przez Isorę, przyjemności mają też obowiązki. Szczególnie ta ostatnia musi pomagać babci w sklepie. 

Bohaterki są w takim wieku, kiedy z jednej strony bawią się lalkami albo w jakieś dziecięce zabawy, z drugiej powoli zaczyna budzić się w nich seksualność. Tu też przoduje Isora, ale pewnego popołudnia zdarzy się coś, co sprawi, że narratorka stanie się o nią zazdrosna. Czy jest to zazdrość tylko o przyjaciółkę, czy o dziewczynę? Być może jej stosunek do niej nie jest niewinny, być może z jej strony rodzi się coś więcej niż przyjaźń, coś, czego narratorka nie do końca sobie uświadamia. Trudno to jednoznacznie stwierdzić, bo może to jednak tylko głęboka dziewczyńska przyjaźń. 

Tym właśnie byłam, nieopierzonym, zapchlonym pisklęciem, ptakiem o zmęczonym sercu i z rozdziawionym dzióbkiem, otwartym w oczekiwaniu na Isorę, na jej słowa, na jej włosy o końcówkach pachnących opiekanym chlebem, na to czarne zgniłe coś pod jej paznokciami, obciętymi tak krótko, że przypominały morze ledwie obmywające podnóże klifu podczas odpływu. 

Tym trudniejsze to wszystko, że jednocześnie ma do niej żal, traci zaufanie. Nie mogę oczywiście zdradzać tego, co doprowadza do kryzysu w ich relacji, a co ostatecznie stanie się na pewno punktem przełomowym w życiu narratorki. Tym bardziej, że zaraz zdarzy się coś jeszcze, co ją naznaczy na życie. Takich przeżyć się nie zapomina, odbijają się w nas na zawsze i są kresem dziecięcej iluzji, że życie jest wspaniałe. Inna sprawa, czy bohaterki dorastając w świecie, gdzie nierówności nie sposób nie zauważyć, wierzyły kiedykolwiek w taką bajkę.

Bardzo ciekawa powieść. Jej dodatkową zaletą jest też język i migawkowe, ale celne i interesujące portrety mieszkanek i mieszkańców dzielnicy, których poznajemy dzięki narratorce. Zdecydowanie polecam.

Popularne posty